wtorek, 10 września 2013

Do widzenia, Mordimerze Medderdinie...

 Jako, że zakończyłam lekturę nowszych części cyklu inkwizytorskiego, ten wpis zawierał będzie sporo cytatów dotyczących jego głównego bohatera - Mordimera Medderdina. Od dłuższego czasu zaniedbuję swój zeszyt z cytatami, więc nich tym razem blog przejmie jego rolę. Ostatnia z nowych części cyklu inkwizytorskiego Jacka Piekary nosi tytuł Ja inkwizytor. Bicz Boży. To pierwsza, jak do tej pory, powieść w cyklu, na wydanie czeka ponoć kolejna - Rzeźnik z Nazaretu, opowiadający historię Jezusa z alternatywnego świata stworzonego przez Piekarę. Ale do rzeczy... 


              Mordimer Medderdin z tego tomu to nadal młody, choć już zaprawiony w bojach ze złem, inkwizytor służący pod komendą Gregora Vogelbrandta. Nasz bohater brał już udział w bardzo szeroko zakrojonym śledztwie i okoliczności sprawią, że tym razem sam takowe poprowadzi. A sprawa wygląda bardzo dziwnie, bo oto biskup sodomita sam wchodzi na stos i podpala go. Wcześniej uprzedzeni tajemniczym listem inkwizytorzy, mogą już tylko oglądać dopalające się szczątki. Intryga w książce okazała się dość interesująca i zagadkowa. Szczególnie ciekawie przedstawiają się rozmowy Mordimera z mordercą - tajemniczym i nieuchwytnym człowiekiem, znającym sporo tajemnic. Opis książki z tyłu okładki rzeczywiście obiecuje, że powieść sporo nam wyjaśni, jeśli chodzi o przeszłość świata stworzonego przez Piekarę. No cóż... według mnie, odkryte tajemnice zrodziły tylko nowe pytania. Z pewnością autor wie, jak podtrzymać w czytelniku głód informacji.
              Czarne poczucie humoru znów nie opuszcza w Biczu Bożym Mordimera i bardzo dobrze, bo brakowało mi tego na przykład w Wieżach do nieba

Wiadomo przecież, że nie jeden, nie dwóch i nie dziesięciu feudałów zginęło w naszym przesławnym Cesarstwie w czasie polowań. Bo a to koń się potknął w galopie (wcześniej dziwnym trafem nie dociągnięto popręgów), a to nagły poryw wiatru odmienił lot strzały i zamiast w bok jelenia trafiła ona w plecy nieszczęśnika (...). Krótko mówiąc, polowania w naszym chwalebnym Cesarstwie miały to do siebie, że nie do końca było wiadomo, kto w nich jest myśliwym, a kto zwierzyną, i myśliwi często przeżywali w związku z tym bolesne rozczarowanie.

              Główny bohater całego cyklu, jakkolwiek przerażająco żarliwy w wierze, z pasją i oddaniem wykonujący swoją służbę, całkiem zdroworozsądkowo podchodzi do niektórych aspektów życia i  powinności inkwizytorskie dopasowuje do własnych przekonań:

Ledwo zdążyliśmy odetchnąć po rozmowie u Gregora, kiedy usługujący mu chłopak karczmarza obudził każdego z nas głośnym łomotaniem w drzwi. Nie byłem tym faktem zachwycony, gdyż za okiennicami ledwo co przebłyskiwała szaro - różowa zapowiedź świtu. Oczywiście inkwizytorzy mogą wstawać nawet równo z brzaskiem i klęcząc na zimnych, twardych kamieniach, modlić się tak długo, aż omdleją z braku sił. Pytanie tylko brzmi: po co tak czynić? Czy nie lepiej porządnie się wyspać, by wtedy w pełni sił lepiej móc działać na rzecz chwały Bożej?

Ponieważ przesłuchania musiały zająć co najmniej tydzień, dzięki przenosinom do pałacu miałem nadzieję, że również biedny Mordimer Medderdin zakosztuje nieco możnowładczego luksusu. My, inkwizytorzy, potrafimy bowiem obywać się kromeczką suchego chleba i garnuszkiem stęchłej wody, lecz nie poznałem nikogo w naszym gronie, kto z radością kontentowałby się podobną dietą.

            Wielokrotnie pisałam, że lubi cieszyć się życiem i szanuje je - nie pragnie się narażać na niebezpieczeństwo, kiedy nie jest to konieczne. Jego w kółko powtarzane opisy niebezpieczeństw związanych z wyprawami do nie - świata świadczą o tym dobitnie. Swoją drogą, Mordimer ma szczególnie drażniącą manierę do ciągłego powtarzanie niektórych faktów np. o przekleństwie swego czułego powonienia - niektórych może to frustrować, ale kiedy ja trafiam na taki fragment, mimowolnie się uśmiecham.  

Z uwagi na przyrodzoną mi skromność staram się nie wspominać zbyt często o niezwykle czułym węchu, jakim zostałem obdarzony, lecz wierzcie, mili moi, że zmysł ten naprowadził mnie na pewną ścieżkę, kiedy badałem w klasztorze zwłoki siostry Matyldy.

          A propos powtarzania, mówiłam już, że Mordimer jest fałszywie skromny, pewny siebie, przekonany o swoich zaletach a jego ambicje przerasta chyba tylko jego hedonizm?

[...] lubiłem po prostu trunki gęste i słodkie niczym miód, a wytrawne napitki jedynie wykrzywiały mi gębę. Być może ta potrzeba słodyczy szła w parze ze słodyczą moich obyczajów oraz łagodnością charakteru.

Zawsze czekałem na to, aż ktoś ważny z Hezu lub Akwizgranu usłyszy o moich umysłowych walorach, zaletach charakteru i pobożnej bezwzględności działania.

            Pisałam też już wcześniej o tym, jak przedmiotowy stosunek do kobiet ma Medderdin, lecz poniższy fragment na tyle mi się spodobał, że postanowiłam go sobie zanotować: 

Przyznam, ze zawsze z niezwykłą podejrzliwością przyglądałem się zakonnicom. Kobiet nie stworzono przecież, by spędzały życie w ciemnej celi klasztoru, zajmując się jedynie modlitwą i umartwieniem. Kobiety stworzono, by grzały męskie łoża (i męskie serca) oraz by zajmowały się rodzeniem dzieci i pielęgnowaniem ogniska domowego. Jeśli jakaś niewiasta tego nie rozumiała lub nie chciała rozumieć, oznaczało to, że nie jest przy zdrowych zmysłach.

           Udało mi się też znaleźć fragment wielce dwuznaczny, który albo świadczy źle na rzecz inteligencji młodego inkwizytora, albo dowodzi, że nie brak mu dystansu do siebie: 

Zastanawiałem się, czy kłamie [Gregor Vogelbrandt] w tym samym stopniu co ja. Jeśli tak, to trzeba przyznać, że był bezwzględnym i załganym sukinsynem.

            Ostatni cytat to ciekawostka, którą postanowiłam sobie zapisać. Od wspomnianego w tym fragmencie miasta - Raciborza - dzieli mnie niespełna 15 km i mam do niego sentyment. Obiecałam sobie sprawdzić, czy opisane tutaj wydarzenie rzeczywiście miało miejsce.

Od pewnego czasu [inkwizytorzy nie wchodzą już w polskie granice]. - Gregor wzruszyły ramionami. - Konkretne, od szesnastu lat, kiedy oddział składający się z kilkunastu ludzi: inkwizytorów oraz ich pomocników, został ujęty, obity i wystawiony w dybach na rynku w Raciborzu na ludzkie pośmiewisko. Musieliśmy zapłacić sowity okup za ich uwolnienie. 

Na zakończenie powiem tylko, ze książka mnie nie zawiodła, ale z pewnością będziemy teraz z Mordimerem w chwilowej separacji i powrót do starszych części cyklu odłożę sobie na przyszły rok. 

wtorek, 3 września 2013

Bezlitosny, bezkompromisowy, bezwzględny...

Kolejna część cyklu inkwizytorskiego Ja inkwizytor. Dotyk zła składa się z dwóch minipowieści: tytułowego Dotyku zła oraz Mleka i miodu. W obu tych opowiadaniach Mordimer Medderdin prowadzi dwa bardzo owocne śledztwa. Z pewnością nie będziecie rozczarowani błyskotliwością młodego inkwizytora, gdyż nie pozwala się tu wodzić za nos, jak w Wieżach do nieba - przeciwnie jest przenikliwy, bezkompromisowy i bezwzględny.

Wydanie pierwsze tego tomu (Lublin 2010), projekt okładki Piotr Cieśliński.


       Pierwsze śledztwo z tytułowego Dotyku Zła Mordimer prowadzi na prośbę kolegi po fachu - Ottona Pleissa. Otóż jego kuzyn, tknięty nagłym impulsem (czy może, idąc śladem tytułu - nagłym złem) zabija swoją ukochaną żonę, bez żadnego widocznego powodu. Mordimerowi zajmie sporo czasu odszukanie źródła owego zła, które kierowało kuzynem Ottona. Omal nie dojdzie do kolnej tragedii. 
       O ile w poprzednim prowadzonym prze siebie śledztwie Mordimer wydawał się błądzić po omacku, to tutaj mamy już do czynienia z wytrawnym myśliwym. Jest zdecydowany, pewny siebie (aż do przesady), działa w sposób bezlitosny (często nawet okrutny), nierzadko obłudny (pali jedną niewinną ofiarę, by móc ocalić życie drugiej). Z drugiej strony potrafi jednak okazać dobre serce, współczucie i ciepło. Podczas lektury tego opowiadania będziemy też świadkami chwili słabości jakiej dozna Mordimer po wpływem "dotyku zła" i przy okazji wyjaśni się jedna ze spraw dotycząca jego przeszłości.

       W opowiadaniu Mleko i miód Mordimer przybywa do niewielkiej górskiej mieściny z nieoficjalną misją: ma się spotkać z informatorem Świętego Officjum. Okazuje się jednak, że do miasteczka przybywają też dwaj inni inkwizytorzy w poszukiwaniu świętych relikwii, które jakoby mają spoczywać w tej nieurodzajnej ziemi i sprawiać, że okolicznym gospodarzom plon udaje się tu wyjątkowo dobrze. 
        Przypadek sprawia, że tylko Medderdinowi udaje się odkryć prawdziwe źródło owego dobrobytu, jednak szlachetne serduszko inkwizytora (i wzgląd na bezpieczeństwo własnej osoby - a jakże), każą mu zatuszować szczegóły i wymyślić zgrabną historyjkę dla kolegów inkwizytorów.
        Jako że Mordmimer w górach spotyka piękną Dorotkę, z którą nie raz w tym opowiadaniu będzie figlował w łożu, będziecie mogli opis tych figli przeczytać. W Wieżach do nieba też było sporo erotyki i chciałam zaznaczyć, że na ogół podoba mi się sposób w jaki Piekara ustami Mederdina opisuje akt płciowy, bo zazwyczaj robi to bez zbędnej wulgarności, która często raziła mnie u Martina w jego Pieśni lodu i ognia.
        Przy okazji tego opowiadania Mordimer snuje też bardzo interesujące i, moim zdaniem, zabawne refleksje na temat tego, co dziś nazywamy turystyką górską:

[...] Ale co miało przyciągnąć ludzi do Herzelei albo okolicznych wiosek? Piękne widoki i świeże powietrze? Śmiechu warte! Komu by się chciało wędrować całymi dniami, by przez następne kilka dni pogapić się na góry? Kto by się na tyle przejmował tym, czy oddycha wyziewami wielkiego miasta, czy świeżym górskim powietrzem, by marnować na podróż czas oraz pieniądze? A możne ktoś przyjechałby tutaj, bo chciałby pojeść twarde niczym kamyki góralskie serki? Albo przywieźć z wyprawy szorstkie swetry z ostrej niczym oset wełny? Wolne żarty! Może jeszcze miejscowi przebieraliby się za niedźwiedzie i ryczeli dla zabawy gości oraz przygrywali im swe prościutkie, prymitywne melodyjki na byle jak skleconych skrzypeczkach? Może sprzedawaliby jakieś pokraczne figurki wyrzeźbione z kory albo drewna, albo miniaturowe siekierki, ciupagi, jak oni je tu nazywali. Aha, już widzę tłumy nadciągające wszystkimi gościńcami... Śmiechu warte, powiadam wam, mili moi.

         Z pewnością grono sympatyków Mordimera wśród górali może się niebezpiecznie skurczyć pod wpływem tych słów. Ja jednak zostanę przy swoim. To moja ulubiona postać polskiej fantastyki, jak do tej pory.  Z jednej strony - inkwizytor - bezwzględny, zimny jak stal, bezkompromisowy, jeśli chodzi o sprawy swojej wiary, bezlitosny. Z drugiej - czuły kochanek, bardzo przedmiotowo podchodzący do roli kobiety, wszechstronnie wykształcony, obrońca niemowląt i nienarodzonych dzieci. A wreszcie - chłopak o niezbyt szlachetnym pochodzeniu - fałszywie skromny, ambitny i mający baaardzo wysokie mniemanie zarówno o swoim intelekcie, jak i wartości własnej osoby. Ogólnie rzecz biorąc, można go serdecznie nienawidzić, ale nie sposób go nie podziwiać...

czwartek, 29 sierpnia 2013

Z tęsknoty za subtelnością - "Emma" Jane Austen


Po sporej dawce fantastyki, pora zacząć znów twardo stąpać po ziemi. Dlatego kolejny post będzie dotyczył książki z zupełnie innej półki. O ile poprzednie pozycje czytałem jednym tchem, to w wypadku tej powieści, lektura przypominała raczej snucie pajęczej sieci - była powolna, lecz nie pozbawiona czaru. A jej przedmiotem była ...


 

Emma Jane Austen, wydanie z 1991 roku w tłumaczeniu J. Dmochowskiej.


           Czasem dobrze jest się na chwilę zatrzymać i wziąć głębszy oddech - w moim wypadku okazją do tego była lektura właśnie tej książki. Podczas czytania miałam wrażenie, ze czas zatrzymał się w miejscu. I to nie tylko dla mnie, bo chociaż realia obyczajowe XIX - wiecznej Anglii tak bardzo różnią się od obecnych zwyczajów, że śledziłam je naprawdę ze sporym zainteresowaniem, to w samej powieści nie mamy do czynienia ze zbyt doniosłymi wydarzeniami, które mogłyby wciągać czytelnika na wiele godzin. Z tego również względu wydaje mi się, że czas zatrzymał się przede wszystkim dla bohaterów tej powieści: większość z nich (także tytułowa bohaterka) należy do zamożnego ziemiaństwa, ich życie jest dość jednostajne, żeby nie powiedzieć nudne, wydaje się, że czas, jeśli w ogóle dla nich biegnie to z pewnością o wiele wolnie niż dla nas. Cóż, widać taki urok epoki. Wydaje się, że  największe sensacje w tym środowisku stanowią zamążpójścia i ożenki. Nie powinno więc dziwić, że dobrze sytuowana, bystra dwudziestojednoletnia Emma z braku lepszej rozrywki, postanawia zostać swatką swojej nowej przyjaciółki Harriet. Wydaje jej się, że jeśli podźwignie biedną, pochodzącą z nieprawego łoża dziewczynę w hierarchii społecznej, spełni dobry uczynek. Tymczasem w skutek jej starań biednej pannie Smith przyjdzie aż trzykrotnie znieść sercowe rozczarowanie (pomimo że Emma po pierwszej nieudane próbie rezygnuje ze swoich planów). Emma okazuje się naprawdę złym doradcą i kiepską przyjaciółką. Ponadto wydaje mi się, że przyjaźń z Harriet jest jej potrzebna tylko po to, by nieustannie odczuwać wyższość nad tą prostą i niezbyt inteligentną dziewczyną.
            Nie dziwcie się więc, że postać tytułowej bohaterki nie wzbudziła mojej sympatii. Emma ma, moim zdaniem, zbyt wysokie mniemanie o sobie i często się wywyższa. Wiem, że ma ku temu powody, ale ten fakt nie zaskarbia jej mojej sympatii. Poza tym popełnione przez nią błędy, sygnały, które przeoczyła, fakty, które przeinaczyła, sprawiają, że jej domniemana inteligencja i racjonalizm wydają się wątpliwe.
            Najbardziej za to przypadły mi do gustu postaci komiczne: pan Woodhouse – ojciec Emmy i panna Bates oraz Augusta Hawkins (celowo podaję z panieńskim nazwiskiem, by zbyt wiele nie zdradzić). Jeśli chodzi o ojca Emmy, to nie tyle spodobały mi się jego nadopiekuńcze rady dotyczące zdrowia jego bliskich, nie tyle jego hipochondria, co sposób w jaki traktowało go, całe towarzystwo – nieustanny szacunek, atencja jaką mu poświęcano i powaga jaką się cieszył bardzo kontrastowała z jego zachowaniem. Natomiast panna Hawkins ze swoim poczuciem wyższości, apodyktycznością i fałszywą skromnością wzbudzała niejednokrotnie moje obrzydzenie, czego nie można na przykład powiedzieć o horrendalnie gadatliwej, męczącej, lecz przecież jakże poczciwej pannie Bates.
            Emma nie jest pierwszą powieścią Jane Austen po jaką sięgnęłam, wcześniej miałam przyjemność czytać Dumę i uprzedzenie. Właściwie to sięgnęłam po książkę tylko dlatego, że film mi się spodobał. Zawsze byłam przekonana, że XIX-wieczne romansidło to nie jest lektura dla mnie i  zastanawiało mnie, dlaczego Austen cieszy się tak dużą i niesłabnącą popularnością. Dziś już wiem, czemu tak jest: Austen pokazuje nam środowisko społeczne, w którym dobre wychowanie, nienaganne maniery, poczucie obowiązku, honor, elokwencja, subtelność uczuć i obyczajów są niezmiernie cenione i stale pielęgnowane. Jako że na co dzień nie dane jest nam obcować z tak wysoką kulturą osobistą jaką prezentują bohaterowie Austen (a przynajmniej większość z nich), nasze relacje międzyludzkie są w dzisiejszych czasach bardziej bezpośrednie, a obszar tych dziedzin życia i tematów, które można uznać za wstydliwe znacznie się skurczył. Wydaje mi się, że właśnie z tęsknoty za subtelnością - uczuć, obyczajów, sposobu wyrażania się - sięgamy po te książki.
            Na koniec jeszcze słowo o języku powieści – byłam nim zachwycona, jest przebogaty, syntaktyka zdań niejednokrotnie bardzo skomplikowana, choć klarowna. Zdecydowanie jest to lektura, która pozwala cieszyć się pięknem języka ojczystego. Duże brawa dla tłumaczki.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Witajcie w najbardziej nieprawdopodobnym ze wszystkich światów... w Świecie Dysku

Właśnie skończyłam czytać Kolor magii Terrego Pratchetta i od razu zasiadam do pisania postu, póki jestem na świeżo. Właściwie nie jest to moje pierwsze spotkanie z prozą Terrego - jakieś pół roku temu w naszej gminnej bibliotece wypożyczyłam W północ się odzieję, które stało obok Piekła pocztowego. To był straszny błąd. Wcześniej słyszałam już coś o Świecie Dysku i serii Pratchetta i wydawało mi się, że każdą książkę da się czytać osobno. Cóż, książkę przeczytałam, ale się nią nie zachwyciłam - czułam jakbym wpadła w środek jakiejś wielkiej kabały. Abyście mogli tego uniknąć - oczywiście jeśli nie zapoznaliście się jeszcze z cyklem - polecam ten przewodnik. Spodobała mi się jadnak narracja Pratchetta, zakochałam się też (chyba niestety bez wzajemności) w Nac Mac Feeglach i postanowiłam Świat Dysku poznać od korzeni...

Wydanie w tłumaczeniu Piotra Cholewy

      Przyznam, że lektura Koloru magii była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Po przeczytaniu W północ się odzieję, w ogóle nie spodziewałam się tego, co zastałam w tej książce. Akcja pędzi tu na łeb na szyję a wraz z nią czytelnik. Jeśli zabierzecie się więc za lekturę przygotujcie sobie kask i ochraniacze, bo w udziale przypadną wam nagłe i niespodziewane zwroty akcji, przerywane tryskającymi humorem anegdotami i pseudonaukowymi wywodami o naturze Świata Dysku. Potwory wyskakują na karty powieści jak króliki z kapelusza, a autor hojną ręka szafuje chwytami znanymi z kreskówek np. zawieszeniem postaci nad  przepaścią, by mogła jeszcze raz spojrzeć w dół nim spadnie. Książka jest niewielka objętościowo i czyta się ją naprawdę szybko, więc możecie doznać zawrotów głowy oglądając wydarzenia z perspektywy różnych bohaterów. A jest ich właściwie tylko dwóch (trzech?): Rincewid - niedoszły, tchórzliwy mag, znający tylko jedno zaklęcie oraz Dwukwiat - żądny przygód turysta z Kontynentu Przeciwwagi ze swoim Bagażem - podróżnym magicznym kufrem podążającym za swym panem niczym najwierniejszy pies. Wyczyny tego ostatniego są szczególnie godne uwagi i moim zdaniem przezabawne.  
      Jeśli chodzi o komizm to można go właściwie znaleźć na każdej karcie książki, lecz jest to humor czasem specyficzny, nie każdemu może się spodobać. Jednak jeżeli lubicie śmiać się na przykład z wyczynów grupy spod szyldu Monty Pythona, to jestem pewna, że książka się wam spodoba. U mnie osobiście większość komicznych sytuacji, postaci czy dialogów wywoływała raczej delikatny uśmiech na twarzy niż salwy śmiechu, którymi podczas lektury niektórych książek zwykłam wprawiać w osłupienie swojego męża. Niemniej jednak humor Pratchetta wart jest uwagi a Kolor magii stanowi miejscami niezłą kpinę z naszych naukowych wywodów o naturze i działaniu Wszechświata. Postacie są tu przerysowane do granic możliwości np. Bohater - Hrun Barbarzyńca, znajdziecie też sporo komizmu słownego (Tu- bez - pieczeni zamiast ubezpieczenie podobało mi się chyba najbardziej, niektóre imiona bohaterów też szczególnie udane- skrytobójca Zlorf Flanelostopy i oczywiście dialogi - błyskotliwe, wartkie i często niedorzeczne, jak cały Świat Dysku). A oto próbka zaskakującego, humoru Pratchetta, którego dystans do tworzonego przez siebie świata jest godny podziwu a sam autor mógłby nim obdzielić kilku bardziej "poważnych" pisarzy fantasy.

Ten niezwykły, opalizujący metal [oktirion]był na wybrzeżach Okrągłego Morza ceniony niemal równie wysoko jak myśląca grusza i niemal równie rzadki. Człowiek posiadający igłę z oktirionu nigdy nie gubił kierunku, ponieważ zawsze wskazywała Oś świata - była niezwykle czuła na magiczne pole dysku. A oprócz tego, w cudowny sposób cerowała skarpetki. 

Tak właśnie wygląda większość fragmentów prozy opisującej zasady działania Świata Dysku. Nawet tytułowemu kolorowi magii się dostało:
(...) To był niewątpliwie Królewski Kolor, którego wszystkie pomniejsze są jedynie częściowym i niedoskonałym odbiciem: oktaryna, kolor magii. Żywy, jaskraw, wibrujący, był bezdyskusyjnym odcieniem wyobraźni, ponieważ gdziekolwiek się pojawił, stanowił znak, ze zwykła materia jest zaledwie sługą magicznego umysłu. Był czarem uwidocznionym.
     Chociaż Rincewid zawsze uważał, że wygląda jak fiolet z domieszką zieleni.

     Jeśli więc uwielbiacie fantastykę, a macie dosyć tych wszystkich misternie i mozolnie budowanych światów, których pomysłodawcy usilnie starają się nadać im choćby cień prawdopodobnego istnienia (najchętniej czerpiąc przy tym z jakichś najnowszych teorii naukowych), jeśli zmęczyły was pompatyczne wydarzenia, mające decydować o losach owych światów i jesteście zmęczeni ich bohaterami, to zapraszam was do Świata Dysku - najbardziej nieprawdopodobnego, niedorzecznego i często groteskowo przerysowanego (co chyba najlepiej oddaje okładka wydania, które miałam okazję czytać).


wtorek, 16 lipca 2013

Błędy młodości - "Ja inkwizytor. Wieże do nieba" Jacka Piekary

     Pora na kolejny tom cyklu inkwizytorskiego Jacka Piekary - Ja inkwizytor. Wieże do nieba. Tom zawiera dwa obszerne opowiadania - tytułowe Wieże do nieba oraz Dziewczyny rzeźnika. Młody Mordimer z właściwą swemu wiekowi pewnością siebie prowadzi swoje pierwsze śledztwa i robi to - powiedzmy sobie szczerze - dość nieudolnie...


     Tom rozpoczyna się opowiadaniem Dziewczyny rzeźnika i jest ono - moim zdaniem - o wiele lepsze i bardziej wciągające niż następne. W niewielkim miasteczku dochodzi do niezwykle brutalnego morderstwa, miejscowa margrabina wynajmuje mistrza Knottego, by poprowadził świeckie śledztwo. Zapijaczonemu inkwizytorowi towarzyszy Mordi, który ma serdecznie dość swego przełożonego i wykonywania za niego brudnej roboty (z wynoszeniem nocnika swego mistrza włącznie). Musi jednak trzymać nerwy na wodzy, gdyż opinia mistrza Alberta będzie miała znaczący wpływ na promocję Mordimera w Akademii Inkwizytorium. Kolejne morderstwa, spreparowane dowody, fałszywe oskarżenia, próbka inkwizytorskiej sztuki prowadzenia przesłuchań i zabawa w "dobry i zły glina". To wszystko czeka na czytelnika w tym opowiadaniu. Zakończenie akcji zaskakuje - nawet samego Mordimera, którego dobre intencje sprowadzą całkiem pokaźną katastrofę na miasteczko. 
     Tytułowe opowiadanie mnie jednak rozczarowało. Mordimer otrzymuje ograniczoną licencję inkwizytorską, by poprowadzić śledztwo w Christianii. Dwóch architektów wznosi tam świątynie, jeden z nich oskarża kolegę po fachu o demoniczne praktyki. Śledztwo Mordmiera ślizga się, jakby po powierzchni góry lodowej. Niby dochodzi do jakichś wniosków, nieudolnie odkrywa nowe tropy, ale ignoruje przy tym niektóre istotne szczegóły (np. człowieka ukrytego za drzwiami szafy, który radzi mu nie mieszać się w sprawę, dziwna reakcja Negra na shersken). W każdym razie czytelnik odczuwa niesmak (podobnie jak sam Mordimer), bo nie dotarł do jądra ciemności - raczej zaledwie przemknął w jego cieniu - i nie odkrył całej prawdy. Wydaje się, że Mordimer pozwala się tutaj wodzić za nos, jest marionetką w czyichś rękach, to, co odkrywa wydaje się zbyt proste, zbyt prymitywne, by mogło stanowić sedno sprawy. Z tego powodu opowiadanie, a także samo śledztwo jest po prostu nudne. Sam Mordimer również nie wzbudza w opowiadaniu sympatii: w Dziewczynach rzeźnika było mi go po prostu żal - przełożony go wykorzystywał a chłopak o dobrym sercu narobił bigosu - ale tu... Fałszywie skromny, zbyt pewny siebie, zbyt ufny, nadęty, przekonany o swojej nieomylności... nie żeby niektórych z tych cech brakowało mu we wcześniejszych tomach cyklu, ale tam wszystkie te wady czytelnik był w stanie wybaczyć w obliczu sprawności, dystansu do samego siebie, intelektu, sprytu... których młodemu Mordimerowi niestety jeszcze brakuje.
     Podsumowując... jeśli jeszcze nie zetknęliście się z Mordimerem Mederdinem, stanowczo odradzam zaczynanie znajomości od tego tomu jego przygód - lepiej zacznijcie od Sługi Bożego.

piątek, 28 czerwca 2013

Płomień, krzyż i tajemnicze drzwi

Pora na sporą dawkę polskiej fantastyki. Cykl książek o inkwizytorze Mordimerze Medderdinie przeczytałam już dość dawno, bo pierwsza książka - Sługa Boży - ukazała się w 2003 roku. Potem był jeszcze Młot na czarownice, Miecz aniołów i Łowcy dusz. Po przeczytaniu wszystkich czterech zbiorów opowiadań, jednoznacznie uznałam Mordimera za moją ulubioną postać polskiej literatury fantasy. W moim osobistym rankingu wyprzedza Geralda z Rivii i Jakuba Wędrowycza. Wydaje mi się, że to zasługa pierwszoosobowej narracji zastosowanej przez autora, dzięki której jesteśmy w stanie lepiej poznać tę jakże złożoną osobowość. Mam nadzieję, że dane mi będzie jeszcze zamieścić na blogu osobny post dotyczący tych wcześniejszych książek, lecz teraz pora na powrót do korzeni. Bowiem Jacek Piekara przedstawia nam w zbiorze opowiadań "Płomień i krzyż" wydarzenia chronologicznie mocno wyprzedzające te z wcześniejszych tomów.


     Jeśli liczyliście, że podczas lektury znów dane wam będzie obcować z dowcipem, cynizmem i ironią Mordimera, to niestety mocno się rozczarujecie. Owszem, mamy tutaj narrację pierwszoosobową: w pierwszym opowiadaniu prowadzi ją tytułowa Piękna Katarzyna - bajecznie bogata, lubiąca przepych, luksusowa koblencka kurtyzana, zafascynowana czarną magią, w następnych Arnold Löwefell - członek Wewnętrznego Kręgu Świętego Officjum, który w "poprzednim wcieleniu" stał po przeciwnej stronie barykady i przegrał z inkwizytorami. Choć żadna z tych postaci nie umywa się do Mordimera, obie są z nim związane. Bohater "cyklu inkwizytorskiego" pojawia się w opowiadaniach z tego tomu zaledwie parę razy i jakby mimochodem, lecz w końcu okazuje się być epicentrum całej akcji. W pierwszym opowiadaniu jest zaledwie kilku może kilkunastoletnim chłopcem, w kolejnych nieco starszym, lecz już doświadczonym przez życie młokosem o osobliwym talencie - na tyle interesującym, by inkwizytor Arnold zaryzykował dla niego życie, aby wcielić go w szeregi Świętego Officjum. Nie będę w tym miejscu zdradzała dlaczego inkwizytor Wewnętrznego Kręgu zwrócił uwagę na chłopaka ani co łączy Mordimera z Piękną Katarzyną - przeczytajcie sami, bo warto. Ja tę książkę pochłonęłam w dwa dni, a naprawdę czasu na czytanie u mnie jak na lekarstwo. 
     Zresztą Jacka Piekarę zawsze czytało mi się łatwo i przyjemnie, choć pierwszy raz zetknęłam się z jego twórczością literacką przy okazji gry Książę i tchórz - swoją drogą bardzo żałuję, że ta przygodówka na nowych systemach operacyjnych jest nie do odpalenia. Miała naprawdę niebanalną fabułę i ciekawe dialogi a dodatkowo piękną, szczegółową, choć dwuwymiarową, grafikę. Ach... powspominać można.
     Wracając do Płomienia i krzyża... w książce szczególnie podobały mi się... przypisy z tyłu książki. Piekara uchyla nam rąbka warsztatu pisarskiego i pokazuje jak wykorzystał w stworzonym przez siebie fantastycznym świecie realia kulturowe i obyczajowe doby Renesansu. Dowiemy się więc, na przykład, jakie znaczenie miał podówczas kolor żółty w stroju lub kto jest pierwowzorem Heinza Rittera - przyjaciela od kielicha Mordimera i sławnego dramatopisarza. Ponadto okaże się, że Gerber to nie, jak do tej pory myśleliście, nazwa słoiczków z jedzeniem dla dzieci opatrzona roześmianą buzią ślicznego bobaska, lecz nazwisko arabskiego uczonego, który w VIII w. n. e. wyodrębnił arszenik. No proszę, jak można przyjemna lekturę połączyć z pożytecznym pozyskiwaniem wiedzy historycznej. A sami przyznacie, że nadmierne czytanie fantastyki osadzonej w niby-historycznych realiach, powodować może niezłe zamieszanie w okruchach tego, co udało nam się wynieść poza szkolne mury z lekcji historii.
     Żałuję, że inne tomu cyklu nie są opatrzone takimi przypisami, bo  aż w nich kipi od nawiązań do naszego świata a przecież nie dla każdego muszą one być zupełnie jasne. I tak na przykład możemy przeczytać o "okresie błędów i wypaczeń" w historii Świętego Officjum i nie mieć pojęcia w jaki sposób ten zwrot funkcjonował w naszej rzeczywistości. Z takimi objaśniającymi przypisami spotkałam się jeszcze tylko u Marii Lidii Kossakowskiej w Siewcy wiatru, lecz tam nie były one równie pouczające, co u Piekary. z drugiej strony dawały jednak pojęcie, jak taką powieść się tworzy.
     Chciałam jeszcze zwrócić uwagę na piękne wydanie książki, które upolowałam w bibliotece. Okładka wprawdzie miękka, ale solidna, osłaniająca blok zszyty szkarłatną nicią. Kapitałka, wyklejka i zakładka w tym samym kolorze wyglądają wspaniale (sama zakładka okazała się też praktyczna, jeśli chodzi o przypisy). Przepiękne wydanie - musicie wybaczyć ten opis, ale mam zacięcie bibliofilskie i oprócz czytania książek lubię je po prostu mieć na półce i podziwiać, trzymać, przewracać strony... taka osobista perwersja. I coś w tym chyba jest, że piękne wydania czytam o wiele chętniej niż te byle jakie. Szukam ich na półkach w bibliotece, eksponuję u siebie w domu i chętnie do nich wracam. Nie wydaje mi się, żeby książka była takim samym przedmiotem użytkowym, jak kubek od kawy czy popielniczka - choć rozumiem, że ktoś może darzyć sentymentem i zbierać co piękniejsze okazy tych bibelotów.  
     Jeszcze brawa dla Fabryki Słów za okładkę (projekt Pawła Zaręby) - moim zdaniem najlepsza w całym cyklu - choć nie wszystkie wydania miałam w ręku. Początkowo myślałam, że okładka przedstawia Medderdina, ale po lekturze stwierdzam, że to raczej Löwefell - to w dużej mierze jego oczami śledzimy akcję. Co do ilustracji, to żadna pozycja z Fabryki Słów nigdy mnie nimi nie zachwyciła i tutaj jest podobnie.
    Ciekawa jestem czy Piekara przy wyborze tytułu książki sugerował się w jakiś sposób Ogniem i mieczem Sienkiewicza. Akcja pierwszej części Trylogii rozgrywa się podczas powstania Chmielnickiego a akcja tytułowego opowiadania Piekary podczas powstania chłopskiego w dolinie Mozeli, tam mamy piękną Helenę, tutaj malutką Annę Matyldę. Wydaje się, że na tym podobieństwa się kończą i może to tylko moje skojarzenie tytułów a nie żadne ukryte nawiązanie.
     Jeśli myślicie, że chronologicznie pierwsza część cyklu odsłoni przed wami wszystkie tajemnice świata, "w którym Chrystus zstąpił z krzyża, by ukarać swych prześladowców", to jesteście w błędzie. Owszem, sporo się wyjaśniło - między innymi to, dlaczego postać Mordimera Medderdina budzi zainteresowanie Wewnętrznego Kręgu - ale sporo zostało jeszcze do odkrycia. Piekara zawiesza akcję w ekscytującym punkcie, w którym przekraczamy z Arnoldem Löwefellem próg tajemniczych drzwi w klasztorze Amszilas - zresztą otwiera je dla niego znany z poprzednich części tęgi Bohenwald. Niestety, nie dane nam jest zobaczenie tego, co kryje się za drzwiami. Być może kolejne tomy, uchylą rąbka tej tajemnicy.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

"Kiedy wreszcie..."

Uff... blog nareszcie doczekał się nowego posta, ale będzie to notka dotycząca nie jednej a sześciu książek. Równie męczących jak fascynujących, nierównych i irytujących, a przy tym wciągających. Chodzi mi o sagę George'a Martina Pieśń lodu i ognia, a konkretnie o jej cztery pierwsze tomy: Grę o tron, Starcie królów, Nawałnicę mieczy i Ucztę dla wron.


Na zdjęcie załapały się tylko dwa ostanie tomy (wydane jak widać w dwóch częściach każdy), pierwsze dwa musiałam oddać do biblioteki i nie zdążyłam sfotografować. Szkoda, bo miały całkiem ładną serialową okładkę.

     Po pierwsze wypada mi wytłumaczyć, dlaczego uznałam książki za męczące. Myślę, że duże znaczenie odgrywa tu wybór sposobu narracji. Otóż w dotychczas opublikowanych częściach sagi akcję śledziliśmy z punktu widzenia różnych bohaterów rozrzuconych po ogromnym świecie stworzonym przez Martina. Książki są podzielone na rozdziały opatrzone imionami bohaterów. I tak na przykład w Grze o tron oglądamy sporą część akcji oczyma Eddarda Starka , lecz już w Uczcie dla wron front zupełnie się zmienia i śledzimy wydarzenia z perspektywy Cersei i Jaime'go. Wszystko pięknie, tylko że rozdziały są z sobą tak zmielone, że zamiast śledzić losy naszego ukochanego bohatera, nagle przenosimy się na drugi koniec świata i czytamy o, na przykład, wydarzeniach za Murem. Frustrujące, ale być może, nie takie złe rozwiązanie, bo pozwala ogarnąć większość tego, co dzieje się w świecie Martina. Dodatkowo ten sposób narracji powoduje sporą retardację akcji, co jest tak samo irytujące jak i przyjemne - żaden czytelnik nie lubi dostawać wszystkiego od razu na tacy. Całościowy obraz wydarzeń budujemy tutaj z kawałeczków zbieranych przez każdego z bohaterów. Jest to o tyle trudne, że chronologia wydarzeń u Martina jest dość mglista i czasem kilka rzeczy dzieje się jednocześnie, co dla czytelnika przyzwyczajone do liniowej akcji jest trochę kłopotliwe.
     W tym miejscu dochodzimy do punktu, w którym uznałam sagę za nierówną. Dlaczego? Otóż sposób prowadzenia narracji wcale by mi nie przeszkadzał, gdyby wszystkie postaci były tak samo interesując. Niestety, czytanie o Catelyn, Sansie czy Brienne było dość nużące, nawet historia Brana - choć ciekawa w szczegółach dotyczących Westeros sprzed pojawienia się w nim ludzi -  była dla mnie męcząca. Może zmienię w tej kwestii zdanie, gdy sięgnę po Taniec ze smokami - następny tom sagi (w sumie ma się ona składać z siedmiu tomów). W pierwszych tomach natomiast z utęsknieniem wypatrywałam rozdziałów o Deanerys - przewracałam strony i czytałam fragmenty z rozdziałów o niej, zanim jeszcze do nich dotarłam. Postępowałam tak wielokrotnie (aż wstyd się przyznać) również w wypadku innych bohaterów, którzy stali się bliżsi mojemu sercu - Jona Snowa, Samwella Tarly'ego, Tyriona Lanistera. O tym ostatnim parę słów, bo to chyba mój ulubiony bohater - cyniczny, zdystansowany do siebie, bystry hedonista. Spragniony miłości, a pogardzany przez wszystkich karzeł (w pewnym sensie przypomina mi Doktora Housa). Nie ma chyba czytelnika, u którego Tyrion nie wzbudziłby sympatii.
     Teraz wypadałoby się wytłumaczyć, dlaczego uznałam powieść za fascynującą. Wydaje mi się, że przede wszystkim za bogactwo szczegółów. Świat stworzony przez Martina jest tak ogromny i bogaty, że wątpię iż po przeczytaniu całej sagi będziemy o nim wiedzieli choć połowę tego, co warte by było poznania.  Szczegóły dotyczące praw rządzących tym światem oraz jego przeszłości autor dozuje nam kropla po kropli w bardzo niewielkich dawkach. Wygląda to trochę tak, jakbyśmy próbowali na podstawie Władcy pierścieni skonstruować sobie obraz świata przedstawiony w Silmarilionie Tolkiena. Smoki, Dzieci Lasu, Inni, Mur, Wyspa Twarzy, Czardrzewa, Pradawna Valyria, Ludzie Bez Twarzy - to wszystko szczegóły, za które pokochałam sagę.
     Kilka spraw w powieści męczyło mnie szczególnie. Sposób prowadzenia narracji przez Martina ma sens, jeśli każdy z bohaterów znajduje się w innym miejscu lub śledzi wydarzenia z innej perspektywy. Tymczasem w Uczcie dla wron Królewską Przystań oglądamy razem z Cersei i Jaime'm. O ile nierozsądna gra polityczna, niezachwiana pewność siebie i żądza władzy Cersei wydawały mi się całkiem zabawne i miło wspominam rozdziały o niej, to narracja z perspektywy Jaimie'go nie wnosiła zbyt wiele.
     Po drugie uważam miłość Martina do heraldyki za szczególnie męczącą i nie znosiłam opisów herbów równie mocno jak opisów potraw. Martin wyprodukował przy swym zamiłowaniu do genealogii całe mnóstwo postaci drugo, trzecio i czwartoplanowych, które może i uwiarygadniają stworzony przez niego świat, ale są nie do zapamiętania i zagracają mój umysł. Spisy na końcu każdego z tomów są dla mnie niezbyt czytelne, choć przekształcenie ich na drzewa genealogiczne wykraczałoby poza możliwości wydawcy (z pewnością nie zmieściłyby się na tak małym formacie).
     I wreszcie ostatni zarzut związany z moja niecierpliwością czytelniczą: Martin odwleka często punkt kulminacyjny i przeciąga akcję w nieskończoność. Przykład - wędrówka Arii po Dorzeczu. Kiedy już, już wydaje się czytelnikowi, że nastąpi jakiś przełom - spotkanie z krewnymi lub śmierć bohaterki - autor odwraca kota ogonem i znów każe się dziewczynie włóczyć bez celu. Przez to czytelnik wciąż zadaje sobie pytanie "Kiedy wreszcie ta mała dotrze do Braavos". Zresztą pytań typu "Kiedy wreszcie..." jest mnóstwo, a dla mnie najważniejsze z nich brzmią "Kiedy wreszcie smoki wylądują na Murze i zrobią porządek?" oraz "Kiedy wreszcie Starkowie znów się spotkają?".

      Na koniec parę słów o serialu, do którego obejrzenia zachęciła mnie książka. Podoba mi się konkretyzacja stworzona przez ekipę filmową. Większość aktorów wydaje mi się bardzo dobrze dobrana do swych ról - mój szczególny podziw wzbudza Charles Dance w roli Tywina Lanistera. Pierwsza scena, w której pojawia się Tywin w serialu, dobitnie zapadła mi w pamięć - Dance z mistrzowską precyzją oprawia truchło jelenia (godło rodu Baratheonów), ubrany w skórzany fartuch, z ostrym nożem w ręku i marsowym obliczem, przypomina kata. 
     Śledzę serial dość regularnie i podoba mi się, że położono naciska na postacie drugoplanowe takie jak Margaery Tyrell lub Shea. Natomiast denerwuje mnie to, że w wielu momentach produkcja przypomina film pornograficzny - Martin też nie przebiera w słowach, jego świat pełen jest przemocy i seksu, ale w serialu nagromadzenie takich scen wydaje mi się podyktowane jedynie chęcią zwiększenia oglądalności. Niemniej, uważam że osobom, którym spodobała się książka, serial też przypadnie do gustu - dopowiedziane szczegóły nie są na ogół zbyt naciągane i dobrze wpisują się w klimat książki. Rozmowy Littlefingera z Varysem, Melisandre z Gendrym, torturowanie Theona, perypetie Deanerys z Xaro Xhoan Daxosem; wszystkiego tego nie znajdziecie w książce, co nie znaczy, że oglądanie nie sprawi wam przyjemności.