poniedziałek, 24 czerwca 2013

"Kiedy wreszcie..."

Uff... blog nareszcie doczekał się nowego posta, ale będzie to notka dotycząca nie jednej a sześciu książek. Równie męczących jak fascynujących, nierównych i irytujących, a przy tym wciągających. Chodzi mi o sagę George'a Martina Pieśń lodu i ognia, a konkretnie o jej cztery pierwsze tomy: Grę o tron, Starcie królów, Nawałnicę mieczy i Ucztę dla wron.


Na zdjęcie załapały się tylko dwa ostanie tomy (wydane jak widać w dwóch częściach każdy), pierwsze dwa musiałam oddać do biblioteki i nie zdążyłam sfotografować. Szkoda, bo miały całkiem ładną serialową okładkę.

     Po pierwsze wypada mi wytłumaczyć, dlaczego uznałam książki za męczące. Myślę, że duże znaczenie odgrywa tu wybór sposobu narracji. Otóż w dotychczas opublikowanych częściach sagi akcję śledziliśmy z punktu widzenia różnych bohaterów rozrzuconych po ogromnym świecie stworzonym przez Martina. Książki są podzielone na rozdziały opatrzone imionami bohaterów. I tak na przykład w Grze o tron oglądamy sporą część akcji oczyma Eddarda Starka , lecz już w Uczcie dla wron front zupełnie się zmienia i śledzimy wydarzenia z perspektywy Cersei i Jaime'go. Wszystko pięknie, tylko że rozdziały są z sobą tak zmielone, że zamiast śledzić losy naszego ukochanego bohatera, nagle przenosimy się na drugi koniec świata i czytamy o, na przykład, wydarzeniach za Murem. Frustrujące, ale być może, nie takie złe rozwiązanie, bo pozwala ogarnąć większość tego, co dzieje się w świecie Martina. Dodatkowo ten sposób narracji powoduje sporą retardację akcji, co jest tak samo irytujące jak i przyjemne - żaden czytelnik nie lubi dostawać wszystkiego od razu na tacy. Całościowy obraz wydarzeń budujemy tutaj z kawałeczków zbieranych przez każdego z bohaterów. Jest to o tyle trudne, że chronologia wydarzeń u Martina jest dość mglista i czasem kilka rzeczy dzieje się jednocześnie, co dla czytelnika przyzwyczajone do liniowej akcji jest trochę kłopotliwe.
     W tym miejscu dochodzimy do punktu, w którym uznałam sagę za nierówną. Dlaczego? Otóż sposób prowadzenia narracji wcale by mi nie przeszkadzał, gdyby wszystkie postaci były tak samo interesując. Niestety, czytanie o Catelyn, Sansie czy Brienne było dość nużące, nawet historia Brana - choć ciekawa w szczegółach dotyczących Westeros sprzed pojawienia się w nim ludzi -  była dla mnie męcząca. Może zmienię w tej kwestii zdanie, gdy sięgnę po Taniec ze smokami - następny tom sagi (w sumie ma się ona składać z siedmiu tomów). W pierwszych tomach natomiast z utęsknieniem wypatrywałam rozdziałów o Deanerys - przewracałam strony i czytałam fragmenty z rozdziałów o niej, zanim jeszcze do nich dotarłam. Postępowałam tak wielokrotnie (aż wstyd się przyznać) również w wypadku innych bohaterów, którzy stali się bliżsi mojemu sercu - Jona Snowa, Samwella Tarly'ego, Tyriona Lanistera. O tym ostatnim parę słów, bo to chyba mój ulubiony bohater - cyniczny, zdystansowany do siebie, bystry hedonista. Spragniony miłości, a pogardzany przez wszystkich karzeł (w pewnym sensie przypomina mi Doktora Housa). Nie ma chyba czytelnika, u którego Tyrion nie wzbudziłby sympatii.
     Teraz wypadałoby się wytłumaczyć, dlaczego uznałam powieść za fascynującą. Wydaje mi się, że przede wszystkim za bogactwo szczegółów. Świat stworzony przez Martina jest tak ogromny i bogaty, że wątpię iż po przeczytaniu całej sagi będziemy o nim wiedzieli choć połowę tego, co warte by było poznania.  Szczegóły dotyczące praw rządzących tym światem oraz jego przeszłości autor dozuje nam kropla po kropli w bardzo niewielkich dawkach. Wygląda to trochę tak, jakbyśmy próbowali na podstawie Władcy pierścieni skonstruować sobie obraz świata przedstawiony w Silmarilionie Tolkiena. Smoki, Dzieci Lasu, Inni, Mur, Wyspa Twarzy, Czardrzewa, Pradawna Valyria, Ludzie Bez Twarzy - to wszystko szczegóły, za które pokochałam sagę.
     Kilka spraw w powieści męczyło mnie szczególnie. Sposób prowadzenia narracji przez Martina ma sens, jeśli każdy z bohaterów znajduje się w innym miejscu lub śledzi wydarzenia z innej perspektywy. Tymczasem w Uczcie dla wron Królewską Przystań oglądamy razem z Cersei i Jaime'm. O ile nierozsądna gra polityczna, niezachwiana pewność siebie i żądza władzy Cersei wydawały mi się całkiem zabawne i miło wspominam rozdziały o niej, to narracja z perspektywy Jaimie'go nie wnosiła zbyt wiele.
     Po drugie uważam miłość Martina do heraldyki za szczególnie męczącą i nie znosiłam opisów herbów równie mocno jak opisów potraw. Martin wyprodukował przy swym zamiłowaniu do genealogii całe mnóstwo postaci drugo, trzecio i czwartoplanowych, które może i uwiarygadniają stworzony przez niego świat, ale są nie do zapamiętania i zagracają mój umysł. Spisy na końcu każdego z tomów są dla mnie niezbyt czytelne, choć przekształcenie ich na drzewa genealogiczne wykraczałoby poza możliwości wydawcy (z pewnością nie zmieściłyby się na tak małym formacie).
     I wreszcie ostatni zarzut związany z moja niecierpliwością czytelniczą: Martin odwleka często punkt kulminacyjny i przeciąga akcję w nieskończoność. Przykład - wędrówka Arii po Dorzeczu. Kiedy już, już wydaje się czytelnikowi, że nastąpi jakiś przełom - spotkanie z krewnymi lub śmierć bohaterki - autor odwraca kota ogonem i znów każe się dziewczynie włóczyć bez celu. Przez to czytelnik wciąż zadaje sobie pytanie "Kiedy wreszcie ta mała dotrze do Braavos". Zresztą pytań typu "Kiedy wreszcie..." jest mnóstwo, a dla mnie najważniejsze z nich brzmią "Kiedy wreszcie smoki wylądują na Murze i zrobią porządek?" oraz "Kiedy wreszcie Starkowie znów się spotkają?".

      Na koniec parę słów o serialu, do którego obejrzenia zachęciła mnie książka. Podoba mi się konkretyzacja stworzona przez ekipę filmową. Większość aktorów wydaje mi się bardzo dobrze dobrana do swych ról - mój szczególny podziw wzbudza Charles Dance w roli Tywina Lanistera. Pierwsza scena, w której pojawia się Tywin w serialu, dobitnie zapadła mi w pamięć - Dance z mistrzowską precyzją oprawia truchło jelenia (godło rodu Baratheonów), ubrany w skórzany fartuch, z ostrym nożem w ręku i marsowym obliczem, przypomina kata. 
     Śledzę serial dość regularnie i podoba mi się, że położono naciska na postacie drugoplanowe takie jak Margaery Tyrell lub Shea. Natomiast denerwuje mnie to, że w wielu momentach produkcja przypomina film pornograficzny - Martin też nie przebiera w słowach, jego świat pełen jest przemocy i seksu, ale w serialu nagromadzenie takich scen wydaje mi się podyktowane jedynie chęcią zwiększenia oglądalności. Niemniej, uważam że osobom, którym spodobała się książka, serial też przypadnie do gustu - dopowiedziane szczegóły nie są na ogół zbyt naciągane i dobrze wpisują się w klimat książki. Rozmowy Littlefingera z Varysem, Melisandre z Gendrym, torturowanie Theona, perypetie Deanerys z Xaro Xhoan Daxosem; wszystkiego tego nie znajdziecie w książce, co nie znaczy, że oglądanie nie sprawi wam przyjemności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz